Najwyższe Przełęcze Europy część I

Najwyższe przelęcze Europy




ALPY

Niespodziewanie powiał silny wiatr, który w solidnie objuczonym sporym bagażem rowerze skręcił koło. Rower, lekkomyślnie oparty o kamienny słupek tuż nad kilkusetmetrową przepaścią, poruszył się.

Chwilę później zaczyna staczać się po kamienistym, bardzo stromym zboczu, z otwartej sakwy wypada sprzęt fotograficzny. Aparat odbijając się od kamieni uderza o wąską skalną półkę 100 metrów poniżej, szczęśliwie zatrzymując się na niej. Sekundę później dołącza do niego obiektyw. Obserwując całe zdarzenie zesztywniałem. Pociemniało mi w oczach, przez głowę przeszła myśl "Boże nie!!! Nie pozwól bym w ten sposób zakończył wyprawę. Wstydu oszczędź!". Nagle, po dziesięciu metrach spadku rower jakimś cudownym sposobem zatrzymał się. To bagaż zadziałał jak kotwica. Bez namysłu dobiegam do krawędzi urwiska i ostrożnie schodzę po rzeczy. Z trudem wynoszę najpierw sakwy później rower, cały czas mając świadomość, że moment nieuwagi czy choćby silniejszy podmuch wiatru może kosztować mnie utratę dobytku. Chwilę odpoczywam i na trzęsących się nogach schodzę po aparat, obiektyw i filmy. Dwadzieścia minut później jestem znów na górze. Głęboko oddycham po czym szacuję straty. Rower - jedynie kilka zarysowań; bagażniki i sakwy - w porządku; obiektyw - trochę rozklekotany, ale szkła są całe; aparat - istna masakra ale ... o dziwo, zachowane zostały podstawowe funkcje "życiowe" tj. sprawna migawka i światłomierz. Jest szansa, że będą zdjęcia.

W taki to sposób mogłem już na pierwszej przełęczy - Sustenpass (2224 m n.p.m.) w Szwajcarii, zakończyć swoją rowerową podróż przez najwyższe drogowe przełęcze Europy. Zakończyć przez lekkomyślność (czyt. głupotę). Cóż, mówią że człowiek uczy się przez całe życie i chyba coś w tym jest.

Pomysł wyjazdu zrodził się w pewien zimny listopadowy wieczór. Siedząc w domu i przeglądając album ze zdjęciami Alp pomyślałem, czemu by nie zobaczyć tych wspaniałości na własne oczy? Z wybraniem środka lokomocji nie było problemu - rower, wspaniała maszyna dająca pełną swobodę, pozwalająca na bardzo bliski kontakt z naturą, a zarazem umożliwiająca pokonywanie dużych dystansów. Również zdobycie dokładnych map, przewodników oraz informacji praktycznych nie nastręczyło mi trudności. Problem zaczął się, gdy doszedłem do punktu: finanse. Wyłącznie na własne środki nie miałem co liczyć, pozostało więc szukanie sponsorów. Aby kogokolwiek zainteresować moją wyprawą musiałem wymyśleć jakiś konkretny, oryginalny cel, mający znamiona lekkiego wyczynu, a zarazem pozwalający mi na realizację własnych planów tj. zwiedzenie ciekawych krajobrazowo zakątków Europy. Chwilę pomyślałem i znalazłem. Zdobycie na rowerze najwyższych drogowych przełęczy Europy położonych w Alpach, Pirenejach i górach Sierra Nevada - to było to.

Po długich poszukiwaniach okazało się (jak zwykle zresztą), że znalezienie strategicznego sponsora nie jest takie proste. Trzeba mieć albo bardzo dużo szczęścia, albo "wujka" w odpowiednim miejscu. Ostatecznie nieco poratowali mnie przyjaciele prowadzący w Przemyślu firmowy sklep Alpinusa uzupełniając potrzebny sprzęt, oraz lokalny tygodnik "Życie Przemyskie" fundując filmy foto. Zrobiłem bilans i wyszło, że po opłaceniu niezbędnych przejazdów autobusowych i kolejowych zostanie mi ok. trzydzieści dolarów. Na ponad miesiąc podróży nie było to zbyt wiele. Planując wyjazd liczyłem na więcej, ale z drugiej strony mam już za sobą kilka rowerowych przedsięwzięć i nigdy nie zdarzyło mi się "śmierdzieć groszem". Cieszyłem się z tego co mam i powiedziałem sobie, że musi się udać.

Zabierając jedzenie i niezbędny bagaż, 2 sierpnia 1998 r., żegnany przez bliskich tak jakbym wybierał się co najmniej na wyprawę krzyżową, wyruszam w trasę. Najpierw pociągiem do Krakowa, a dalej autobusem do Zurychu. Wszystkim rowerzystom z czystym sumieniem polecam firmę przewozową Chrobot Reisen. Najprawdopodobniej jest to jedyny w Polsce przewoźnik, który ma w swoim cenniku pozycję "przewóz roweru". Płaci się niemało, ale ma się pewność, że obejdą się z naszym przyjacielem delikatnie i bez problemu dotrze on z nami do celu. Miałem już okazję korzystać z usług innych firm i wierzcie mi, że warto zapłacić, by później nie przeżywać horroru, nie błagać kierowców o zabranie roweru (i tak trzeba przy tym zapłacić za nadbagaż) i nie wysłuchiwać od nich, że w autokarze to oni są pierwsi po Bogu.

W Zurychu jestem po godzinie 13.00. Spodziewałem się słońca i upałów, a jest pochmurno, temperatura ok. 15 stopni C. Pakuję bagaż na rower i zadziwiająco szybko wyplątuję się z miasta. Jadę na południe w kierunku pierwszej atrakcji na mojej trasie - Jeziora Czterech Kantonów. Nazwa związana jest z tym, że leży ono w obrębie 4 szwajcarskich kantonów - Lucerny od zachodu, Nidwalden i Uri od południa oraz Schwyz od północnego wschodu. Przed wiekami to jedno z najpiękniejszych jezior Alp było świadkiem narodzin państwa. Nad jego brzegami 1 sierpnia 1291 r. doszło do sprzysiężenia Schwyz, Nidwalden i Uri przeciwko austriackim Habsburgom. Związek ten przetrwał w formie Konfederacji Szwajcarskiej do dziś, a dzień 1 sierpnia został świętem narodowym. Nie mam szczęścia. Piękne widoki na jezioro i przeglądające się w nim zaśnieżone góry, które podziwiałem wcześniej na zdjęciach, skutecznie skrywane są przez mgłę i nisko sunące chmury. Szosa wije się niezliczoną ilością zakrętów. Często zawieszona jest nad samą wodą, ograniczona z drugiej strony stromymi ścianami skał. Co jakiś czas przejeżdżam przez tunele lub betonowe galerie, które były jedynym sposobem na poprowadzenie drogi. W małym miasteczku Vitznau znajduje się dolna stacja kolejki górskiej na Rigi (1797 m n.p.m.), wybudowanej w latach 1871 - 1873 (pierwsza w Europie). Planowałem wyjść pieszo na szczyt, z którego rozpościera się wspaniała panorama potężnego muru Alp przyozdobionego lodowo - śnieżną czapą, ale przy tej pogodzie nie miałoby to sensu. Jednak z pewnością jest to atrakcja, której przy sprzyjających warunkach nie można przegapić. Jadę dalej mijając kilka punktów widokowych na jezioro, dzisiaj "nieczynnych". Udaje mi się wypatrzyć doskonałe miejsce na biwak, tuż nad samą wodą. Wbrew powszechnej opinii, mając trochę doświadczenia i kierując się zdrowym rozsądkiem, w Szwajcarii da się biwakować na dziko. Ja zresztą nie mam innego wyjścia. Czekam trochę, aż się zacznie ściemniać, zażywam kąpieli w ciepłym jeziorze, a później długo siedzę wpatrując się w migocące światła pobliskiego Brunnen, odbijające się w wodzie. Jest spokojnie, jedynie w oddali słychać ciche odgłosy dzwonków pasących się zwierząt. Zasypiam na kamiennej ławce, z nadzieją na lepszą pogodę.

Niestety nazajutrz znów jest pochmurno i nie najlepsza widoczność, z rzadka siąpi deszcz. Opuszczam rejon jeziora nie ujrzawszy go w pełnej krasie, ale z wewnętrznym przekonaniem, że góry będą dla mnie łaskawsze. Do Amstel jeszcze jakoś mi idzie, ale tutaj zaczyna się podjazd. Na razie nie jest zbyt stromo, siły jednak szybko mnie opuszczają. Zatrzymuję się co chwilę, mam oczopląsy i drgawki, po zejściu z siodełka uginają mi się nogi. A to dopiero początek. Z przyczyn obiektywnych, przez dwa miesiące poprzedzające wyjazd nie siedziałem na rowerze i teraz są tego skutki. W Wassen, po godzinnej przerwie na posiłek skręcam na drogę nr 11, która po 20 km stromego podjazdu ma mnie doprowadzić na przełęcz Sustenpass - pierwszą dla mnie ponaddwutysięczną w życiu. Nie wiem jeszcze jakim cudem mam się tam wygramolić w tym stanie. Jedzie się strasznie ciężko. Pokonuję kilka wąskich tuneli, później niespodziewanie świat spowija mgła ograniczając widoczność do 50 metrów. Może to dobrze, że nie widzę nad sobą drogi, którą muszę jeszcze pokonać. Jadę w tym "mleku" zatrzymując się co kilkaset metrów. Ciężko oddycham przez zaciśnięte z wysiłku gardło, serce dudni, w głowie szumi. Nie mam nawet siły porządnie zakląć. 3 km przed przełęczą wiatr przegonił na chwilę mgłę i okazało się, że jestem ponad chmurami. Niezwykły to widok, choć w tej chwili jest mi wszystko jedno. Marzę tylko, by ten koszmar skończył się jak najszybciej. Znów zjawia się mgła, a ja ostatkiem sił docieram na samą górę. Przejeżdżam przez tunel po czym na samej przełęczy, obok parkingu rozbijam namiot. Przypuszczam, że w tej chwili "siedem nieszczęść" wygląda dużo lepiej ode mnie. Dzisiaj już żadna siła nie zmusi mnie do jazdy, nawet w dół, zwłaszcza, że nic nie widać, kropi deszcz i jest zimno. Może jutro doczekam się słońca? Przechodzę jeszcze "małe" kłopoty żołądkowe (połączenie ogromnego wysiłku z bakaliami popijanymi wodą ze strumienia nie okazało się za szczęśliwe) i nawet nie wiem kiedy zasypiam.





Całą noc pada, ranek jednak jest pogodny. Ostatnie mgły szybko ustępują, a ja ze zdumienia przecieram oczy. Widoki wprawiają w zachwyt. Dzięki wczorajszej mgle nagle i niespodziewanie znalazłem się w samym środku piękna. Otoczenie w jednym momencie ukazało mi się w swej nieskazitelnej postaci. Piękne szczyty pokryte śniegiem leżące niemal na wyciągnięcie ręki, błyskający w słońcu jęzor lodowca Stein, który utworzył u swych stóp jeziorko, nitka poprzecinanej tunelami drogi, która niknie w głębokiej dolinie - krajobraz iście bajkowy. Zjeżdżając co chwilę zatrzymuję się robiąc zdjęcia, jeden taki przystanek o mało nie przypłacając utratą całego dobytku. Po całym zdarzeniu szybko dochodzę do siebie, ostrożniej jednak niż zwykle pokonuję następne 28 km niezłego zjazdu aż do Innertkirchen. Po drodze mijam tablicę z mapą i napisem "Welcome to a Biker's Paradise!". Ponad 300 kilometrów licencjonowanych, doskonale oznaczonych tras, to faktycznie raj dla miłośników górskiego roweru. Kieruję się w rejon Alp Berneńskich, jeden z najpiękniejszych w całych Alpach. Omijam Meringen - miasteczko doskonale znane fanom Sherlocka Holmesa, dalej jadę trasą rowerową nr 8 i 9, która prowadzi wzdłuż stromego, południowego brzegu jeziora Brienzersee. Szczególnie urzeka mnie rzadko spotykany, szmaragdowy kolor wody, po której pływają białe statki turystyczne. W miejscu gdzie kilkanaście kaskad utworzyło wodospady Giessbacha kończy się droga i przez kilkaset metrów zmuszony jestem prowadzić rower pieszym szlakiem. Jest upalnie, korzystam więc z okazji i przy końcu jeziora wskakuję do wody w ubraniu, które później schnie błyskawicznie. Docieram do Interlaken, miejscowości będącej bramą do Alp Berneńskich. Można stąd wyruszyć w fantastyczną podróż kolejką zębatą przez Grindewald na Jungfraujoch - przełęcz położoną niewiele poniżej szczytu Jungfrau. Ostatni 11-kilometrowy, stromy odcinek kolejki poprowadzony jest tunelem pod masywami Eigeru i Möncha. Aż trudno uwierzyć, że wybudowano ją blisko 100 lat temu. Stacja Jungfraujoch umiejscowiona jest we wnętrzu góry, a rozpościerające się stąd widoki m.in. na Grosser Aletschgletcher, największy alpejski lodowiec, przyciągają wielu turystów z całego świata. Znajduje się tu restauracja, odwiedzić można także Pałac Lodowy pełen wykutych w lodowcu rzeźb. Wyjazd na Jungfraujoch jest bezsprzecznie największą turystyczną atrakcją Szwajcarii, która ma jednak jedną wadę. Są to bodaj najdroższe kolejowe kilometry w Europie. Ja zapuszczam się w dolinę Lauterbrunen, skąd mam zamiar wyjść na szczyt Schilthorn (2970 m n.p.m.), inną wielką atrakcję regionu.

Po nocy spędzonej u końca doliny w przydrożnym schronie przeciwlawinowym, wracam do wioski Lauterbrunen (także stąd można wyruszyć na Jungfraujoch), gdzie zostawiam rower w przechowalni bagażu i płacąc 14 franków za bilet powrotny jadę kolejką zębatą do Grütschalp, a dalej już zwykłą koleją do Mürren. Ta niezwykle urokliwa wioska usytuowana jest na skalnej półce, tuż nad 700-metrowym pionowym urwiskiem. Nie prowadzi tu żadna droga, a dostać się do wioski można jedynie kolejką (również linową) lub pieszym szlakiem. Z Mürren wyruszam pieszo na szczyt Schilthorn. 4 godziny trudnego, miejscami bardzo stromego podejścia pozwala mi z bliska przyjrzeć się alpejskiej przyrodzie. Zielone łąki pełne różnokolorowego kwiecia, charakterystyczne, idealnie wkomponowane w krajobraz górskie chaty, biel dziesiątków lodowców spływających z okolicznych szczytów, mieniące się w słońcu oczka górskich stawów i pasące się popularne "milki" (dlaczego nie są fioletowe?) z wielkimi dzwonkami u szyi - tak właśnie wyobrażałem sobie Szwajcarię. Pogoda jest rewelacyjna - bezwietrznie, upalnie i błękit nieba nad głową. Stromą, zabezpieczoną łańcuchami i barierkami granią docieram na szczyt, na którym postawiono owalny budynek z tarasami dookoła. Co chwilę wagonik kolejki linowej dowozi nowych turystów, skuszonych rozciągającą się stąd we wszystkich kierunkach, fantastyczną panoramą. Najpiękniejszy jest widok na północ, gdzie na tle zielonej doliny wdzięczą się trzy najsłynniejsze szczyty tej części Alp - Jungfrau, Mönch i Eiger. Gwar panujący w innych częściach tarasu widokowego tutaj cichnie. Ludzie w niemym zachwycie wpatrują się w ten teatr przyrody. Kilka godzin pobytu na górze mija jak jedna chwila. Na odchodnym odwiedzam jeszcze salę kinową, gdzie wyświetlane są fragmenty filmu z Jamesem Bondem (pt. "W służbie Jej Królewskiej Mości") przypominające, że właśnie tutaj nakręcono do niego wiele mrożących krew w żyłach scen. Schodząc widzę pierwszego w życiu, zabawnego świstaka. Obserwuję również z zachwytem, a pewnie i z nutką zazdrości glajciarzy szybujących na swych czerwonych skrzydłach, doskonale prezentujących się na tle bieli lodowców. Na dole odbieram rower, wracam do Interlaken i ponownie jadę wzdłuż jeziora Brienzersee, tym razem jego północnym brzegiem. Mijam wioski, w których zachowane zostało dawne centrum składające się z ulicy i stojących przy niej pięknych drewnianych domów przyozdobionych barwnymi kwiatami. Obecna szosa położona została na starej drodze, skutkiem czego jest wąska, a ściany domów ściśle do niej przylegają. Praktycznie przed każdą wioską ustawione są znaki informujące kierowców o dachach wystających nad drogę. Ze znalezieniem miejsca na nocleg znów nie mam kłopotu. Kilka kilometrów przed Brienz, pomiędzy tunelem a brzegiem jeziora spostrzegam dobrze ukryty "kawałek trawy", gdzie rozbijam obóz. W przygotowaniu posiłku pomaga mi piękny, idealnie okrągły księżyc, który srebrzystą poświatą odbitą od jeziora "wpada" prosto do namiotu. Jedynie przejeżdżające co jakiś czas samochody, nie dają zapomnieć o cywilizacji.

Cały kolejny dzień walczę w 40-stopniowym upale z podjazdem na przełęcz Grimselpass (2164 m n.p.m.). Nadludzki wysiłek; człowiek jedzie do góry i jedzie i końca nie widać. Skonany docieram do zapory. Patrzę, w górze jest jeszcze jedna tama, a za nią parę zakrętów i szczyt. Tak mi się tylko zdawało. Gdy dojeżdżam pod tę zaporę okazuje się, że tych zakosów jest nieskończenie wiele i to o sporym nachyleniu. Mozolnie pokonuję metr za metrem, często się zatrzymując. Przynajmniej wody tu nie brakuje. Leje się strumieniami ze ścian, dzięki czemu można się schłodzić i "zatankować". Im wyżej tym piękniejsze widoki. Wspaniale wyglądają z góry dwa jeziora utworzone dzięki zaporom. Niewątpliwie dodają one dolinie uroku. Nie wiem jakim cudem osiągam przełęcz. Czy ja zawsze muszę mieć tak ciężki bagaż!? Na górze kupuję sobie zimną coca-colę, którą miałem przed oczami przez połowę dystansu. Widok na drugą stronę przełęczy wynagradza mi z nawiązką całodzienny trud. Natychmiast zapominam o zmęczeniu, wewnętrzna radość niemal rozsadza. Głęboki kocioł, nad którym górują poszarpane alpejskie szczyty, wyłaniający się zza gór lodowiec Rodanu, wygrawerowany we wzgórzu podjazd na przełęcz Furkapass i znajdująca się u moich stóp, wywołująca zawroty głowy droga, gwałtownie spadająca w przepaść serpentynami wykutymi w prawie pionowej ścianie, a to wszystko oświetlone zachodzącym już słońcem - wobec takiego krajobrazu nie da się przejść obojętnie. Z prędkością pośpiesznego pociągu pokonuję następne 6 km dojeżdżając do rozjazdu w Gletsch. W prawo droga prowadzi dalej w dół, w lewo zaczyna się podjazd na Furkę. Jadę ... prosto, do małego zagajnika, gdzie przy stolikach gotuję jak najbardziej zasłużony obiadek, a później pod drzewami układam się do snu "kołysany" szumem rzeczki Rodan.


Najwyższe Przełęcze Europy część II

GÓRY, SŁOŃCE I PIWO

Tradycyjnie już wstaję przed wschodem słońca. Szybka toaleta, jedzonko i ruszam na podbój kolejnej alpejskiej przełęczy - Furkapass (2436 m n.p.m.)

Droga robi wrażenie. Niektóre jej fragmenty, przeważnie ostre zakręty, zawieszone są nad przepaściami, wsparte jedynie na ogromnych betonowych słupach. Pokonuję takie odcinki z żywszym biciem serca, ufny w kompetencje budowniczych. Przejeżdżam obok hotelu Belvedere wspaniale prezentującego się na tle lodowca, który daje początek rzece Rodan. Jeszcze trochę i jestem na górze. Dzisiaj jazda to czysta przyjemność. 11 km pod górę moim "czołgiem" w 1,5 godziny to chyba niezły rezultat. Co to jednak znaczy być wypoczętym, zacząć jazdę będąc już wysoko w górach i wcześnie rano, tak by słonko nie zdążyło jeszcze porządnie przygrzać. Obowiązkowo fotografuję się na tle tabliczki z nazwą przełęczy i podaną wysokością, później kontempluję widoki. Mogę z góry przyjrzeć się przełęczy Grimsel i wznoszącym się nad nią szczytom. W oddali majaczy pokryte śniegiem pasmo Grand Combin (4314 m n.p.m.) oraz bliżej - masyw Monte Rosa, położony w Alpach Walijskich. Właśnie ta najpotężniejsza alpejska grupa gór, skupiająca ponad 30 szczytów przekraczających wysokość 4 tys. metrów jest kolejnym celem mojej podróży. Zjazd tą samą drogą uświadamia mi pod co musiałem podjeżdżać i aż dziw bierze, że poszło mi tak łatwo. Błyskawicznie "łykam" kolejne kilometry. Rafki rozgrzewają się niemal do czerwoności, co jakiś czas muszę się zatrzymać by dać im "wytchnąć". Bardzo dobre hamulce to na alpejskich drogach konieczność, zwłaszcza gdy podróżuje się z bagażem. Upał znów daje się we znaki. Smaruję się ochronnym kremem, a i tak mam poparzone uda. Myślę, że wyruszając rowerem na wysokogórską wyprawę warto zaopatrzyć się w długie do kolan spodenki kolarskie. Jadę typową doliną polodowcową. We Fiesch zatrzymuję się chwilę na stacji kolejki linowej, którą można wyjechać na szczyt Eggishorn (2927 m n.p.m.) będący najlepszym punktem do obserwacji lodowca Aletsch spływającego do doliny Rodanu. Widok 11-kilometrowej rzeki lodu, nad którą piętrzą się czarne iglice skał o fantastycznych kształtach z pewnością wart jest 42 franków. Trzeba je jednak najpierw mieć. Oj, jak ciężko rezygnować z takich atrakcji. W Visp opuszczam dolinę kierując się do Zermatt - "serca" Alp Walijskich. Znów niezły podjazd. Około 16 km przed celem, tuż przy drodze spostrzegam stoliki, WC i kranik z pitną wodą. Stoją tu już trzy samochody, zostało jeszcze jedno wolne miejsce. Takiej okazji na nocleg nie mogę przepuścić.

Wczesnym rankiem, gdy w dolinie panuje jeszcze przyjemny chłód, a słońce nieśmiało oświetla jedynie najwyższe szczyty docieram do Täsch. Jest to praktycznie skupisko hoteli i wielki parking na kilkanaście tysięcy samochodów. Dalsza droga jest zamknięta dla ruchu, więc turyści muszą zostawiać tu swoje pojazdy. Pozostałe kilka kilometrów można pokonać koleją, specjalnymi taksówkami, pieszo lub oczywiście rowerem. Jako jeden z pierwszych tego dnia docieram do wioski, co pozwala mi bez konieczności przepychania się przez tłumy turystów, których tutaj zawsze pełno, zaglądnąć w różne jej zakamarki. Zermatt (1620 m n.p.m.) urzeka niepowtarzalną atmosferą. Piękna drewniana zabudowa, wąskie uliczki, po których jeżdżą małe elektryczne samochody i On, widziany z każdego miejsca wioski, dumny, wspaniały, pobudzający wyobraźnię, spełnienie marzeń wielu alpinistów, uosobienie doskonałości, najwspanialszy szczyt Alp - Matterhorn. Ta samotnie stojąca, smukła i zadziwiająco regularna piramida strzela ku niebu na wysokość 4477 m n.p.m. Jest w tej górze coś niezwykłego, coś co sprawia, że trudno oderwać od niej wzrok. To trzeba koniecznie zobaczyć! Będąc tu znów mogę jedynie pomarzyć (cena) o wyjeździe kolejką zębatą na Gornergrat (3135 m n.p.m.) skąd rozpościera się panorama określana mianem jednego z turystycznych cudów świata. W południe opuszczam Zermatt, wracam do Visp i jadę dalej na zachód, w kierunku Wielkiej Przełęczy Św. Bernarda. Coraz częściej pojawiają się winnice, które w końcu dominują krajobraz. Nierzadko przy drodze można napotkać drewniane budy, gdzie miejscowi wytwórcy sprzedają swoje wina zachęcając wielkimi napisami do ich wcześniejszej degustacji. Znalazłem się w krainie doskonałych win i nic dziwnego, gdyż dolina Rodanu pomimo, że górują nad nią dwa najbardziej zlodowacone alpejskie masywy, charakteryzuje się ogromnym nasłonecznieniem i znikomymi opadami. Zbliżam się do Sion - stolicy kantonu Wallis. Już z daleka widoczne są dwa wspaniałe zamki usytuowane na wzgórzach. Pamiętając, że autor przewodnika po Szwajcarii przyrównał ich wygląd do kobiecych piersi wysilam wyobraźnię. Nic z tego. Pewnie wszystko zależy od "nastroju chwili". Za Sion wjeżdżam do owocowego raju. Kilometrami ciągnął się sady pełne różnokolorowych jabłek, zielonych gruszek i soczystych, słodziutkich moreli. Smakowity zapach unoszący się w powietrzu przyjemnie drażni, wygłodniałe ciało domaga się swoich praw. Kapituluję bez walki. Rejon sadów opuszczam cięższy o kilka kilogramów i z pełnymi po brzegi sakwami.

Cały dzień poświęcam na Wielką Przełęcz Św. Bernarda, będącą już w średniowieczu ważnym szlakiem komunikacyjnym. Forsował ją wówczas m.in. Karol Wielki. W 1800 roku Napoleon Bonaparte przeszedł tędy na czele wielkiej armii rozpoczynając kampanię przeciwko Austriakom. Słońce znów praży niemiłosiernie sprawiając, że pomimo niezbyt dużego nachylenia drogi podjazd nie należy do lekkich. Dopiero w drugiej części trasy betonowe galerie chroniące drogę przed spadającymi z gór kamieniami, a w zimie śniegiem, dają wytchnąć. Kilka kilometrów jazdy pod dachem pozwala zebrać siły na ostatni, niezwykle stromy odcinek. Pragnienie i puste bidony zmuszają mnie do poszukiwań. W pewnym momencie do mych uszu dobiegł szum wody. Jeszcze chwila i docieram do miejsca skąd w bok odbija ścieżka prowadząca do zapory tworzącej ładne jezioro Toules. Idę parę kroków i spostrzegam małą studnię. Zaglądam do środka i szybko tego żałuję. Na dnie, obmywane zimnym strumieniem leżą sobie cztery duże butelki piwa. Język momentalnie przykleja się do brody, oczy wychodzą na wierzch. Sadyści! Nie mają nade mną litości! Trudno wręcz wyrazić jak ciężką walkę muszę ze sobą stoczyć by nie uszczknąć części z tego "skarbu". Jadę dalej trochę zły, że nie skorzystałem z okazji. Chwilę później napotykam robotników naprawiających drogę. To zapewne oni wystawili mnie na próbę. W Bourg-St.Bernard główna droga "wpada" do tunelu pod przełęczą. Ja skręcam w prawo, opuszczam galerie znów dostając się pod bezlitosne słońce. Od przełęczy dzieli mnie blisko 600 m różnicy poziomów i 6 km jazdy wąską drogą, wznoszącą się niezliczoną ilością serpentyn. Miejscami prowadzi ona po skalnej półce, tuż nad niczym nie zabezpieczonymi przepaściami. Znów dostaję porządnie "w kość", ostatnie kilkaset metrów jadąc już na "rezerwie". U celu witany jestem brawami przez grupę motocyklistów. Jest to bardzo miłe i nawet zdobywam się na uśmiech. Na górze usytuowany jest stary klasztor - hospicjum, który słynął kiedyś z hodowli wielkich psów bernardynów wykorzystywanych do poszukiwań zaginionych ludzi. Dziś są one jedynie ozdobą, w dalszym ciągu pozostając symbolem przełęczy. Szczególnie widać to na licznych straganach z pamiątkami, gdzie można nabyć zabawne psy - maskotki, poczynając od tych miniaturowej wielkości, a kończąc na kilkumetrowych olbrzymach. Nazwa przełęczy pochodzi od imienia Św. Bernarda z Menthony, który wzniósł tu w 1049 roku schronisko dla strudzonych wędrowców. Pierwszy klasztor i kościół wybudowano w 1125 roku, spłonęły one jednak w XVI w. W dawne wieki można się dzisiaj przenieść w małej kaplicy, a to dzięki rozbrzmiewającej tu wspaniałej muzyce organowej. Dwieście metrów poniżej przełęczy, przy jeziorze, jest już przejście graniczne z Włochami. Żegnając Szwajcarię mam jeszcze ochotę zafundować sobie Fondue - narodowy przysmak Szwajcarów. W specjalnym garnku rozpuszcza się w białym winie żółty ser (najlepszy jest gruyere). Po zagotowaniu potrawę przyprawia się. Spożywa się to na gorąco (garnek na stole jest cały czas podgrzewany) maczając nabitą na specjalne widelce, pokrojoną w kostki bułkę (bagietkę). Mniam, mniam. Będąc smakoszem sera długo się waham, w końcu jednak brakuje mi odwagi by na tę kulinarną przyjemność wydać "ostatni grosz". Obóz rozbijam kilka kilometrów poniżej przełęczy. Otoczony poszarpanymi szczytami mam z namiotu fantastyczny widok na "spadającą" w dół drogę. Idąc wieczorem do strumienia znów przeżywam tortury. Dwóch nocujących w pobliżu Niemców umieściło w lodowatej wodzie kilka puszek piwa. Choroba; też znaleźli sobie miejsce!

Następnego, upalnego dnia zjeżdżam szeroką drogą ponad 30 km do Aosty - miasta pełnego zabytków z dalekiej przeszłości, założonego przez Rzymian blisko 2 tysiące lat temu. Dolina Aosty jest doskonałym punktem wypadowym do Parku Narodowego Gran Paradiso. Mając trochę czasu warto zapuścić się do którejś z bocznych dolin (za najładniejszą uważa się Val di Cogne), by przyjrzeć się bliżej alpejskiej faunie i florze. Niewątpliwą atrakcją w tym "Raju" są zwierzęta. Dzikie koziorożce czy świstaki są mało płochliwe, i można do nich podejść dużo bliżej niż gdzie indziej w Alpach. Zmierzam w kierunku wyraźnie już widocznego masywu Mont Blanc. Z każdym kilometrem "Biała Góra" rośnie w oczach. Pomimo bezchmurnego nieba, nad samym szczytem wisi obłok skrywający wierzchołek. Od skrzyżowania w Pre-St.-Didier podjeżdżam 10 km szeroką asfaltową drogą, która prowadzi do tunelu pod Mont Blanc. Duży ruch, zwłaszcza ciężarówek daje mi się we znaki. Po dotarciu do kurortu Courmayeur - włoskiego odpowiednika Chamonix we Francji, dowiaduję się, że wyjazd kolejką linową na iglicę Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.) kosztuje 48 tys. lirów (La Palud - Punta Helbronner 3462 m n.p.m.) + 92 franki (Punta Helbronner - Aiguille du Midi). Po stronie włoskiej nie gwarantują, że będzie można kupić bilet na ten ostatni odcinek (usłyszałem: marne szanse), gdyż jest na to wielu chętnych, a pierwszeństwo mają pasażerowie z Chamonix. Jedynie pierwsze 2-3 kursy wcześnie rano dają szansę na przejażdżkę. Chcąc koniecznie "zaliczyć" iglicę trzeba więc wyruszyć z Chamonix. Jest to jedyna płatna atrakcja jaką zaplanowałem przed wyjazdem i cieszę się, że odłożyłem na ten cel wystarczającą kwotę pieniędzy. Jadę jeszcze 4 km w górę do La Palud, pod stację kolejki, gdzie zapoznaję się z rozkładem jazdy, po czym postanawiam odwiedzić Val Ferret - piękną dolinę, wzdłuż której prowadzi fragment pieszego szlaku okrążającego cały masyw. Jadąc przy sięgających nieba ścianach czuję się wobec natury taki mały. Strome zbocza sławnego pasma Grandes Jarasses połyskują lodem. To tutaj znajduje się Filar Walkera - jedna z najtrudniejszych dróg wspinaczkowych na świecie. Po kilkunastu kilometrach zawracam i zatrzymuję się na nocleg w lasku, niedaleko La Palud. Ciepła kolacja, toaleta i wchodzę ze śpiworem do goretexowego worka biwakowego (świetny wynalazek). Patrzę jak zachodzące słońce zmienia barwy nieba, które następnie szybko ciemnieje. Zmrok po raz kolejny buduje mi nad głową dach pełen migoczących gwiazd.

Budzę się bardzo wcześnie. Popijając kawę podziwiam przepiękny wschód słońca. Na tle ciemnej linii drzew najwyższa góra Europy zmienia się jak kameleon. Zaczyna jarzyć się różowym, chwilę później żółtym światłem, przechodzi w jasny błękit, aż w końcu na intensywnie niebieskim tle wyraźnie rysują się szare wystrzępione skały i cudownie biały szczyt. Wszystko trwa może z 5 minut. Oglądając coś takiego aż chce się żyć. Pakuję potrzebne rzeczy do jednej sakwy i dzięki specjalnym szelkom robię z niej plecak. Już nie mogę się doczekać chwili, gdy ujrzę te fantastyczne góry z wysoka. Zjeżdżam pod stację kolejki, gdzie trochę zaskakuje mnie duża już liczba ludzi oczekujących na otwarcie kas. Jadę na parking i proszę o przechowanie roweru. Parkingowy patrzy na mnie wściekłym wzrokiem i krzyczy, że nie da rady. Myśląc, że mnie nie zrozumiał spokojnie tłumaczę mu jeszcze raz o co mi chodzi, proponuję godziwą zapłatę. Facet robi się czerwony, wymachując rękami znów wrzeszczy żebym sobie poszedł, i że rower to mój problem. Wariat. Idę do pobliskiej restauracji i tam pytam, czy mogą za opłatą przechować mój bagaż - nic z tego. A czas leci. Odwiedzam jeszcze kilka prywatnych domów, gdzie jednak grzecznie mi odmawiają. Odkąd podróżuję na rowerze pierwszy raz spotkałem się z czymś takim. Aż trudno mi uwierzyć, że w tak błahej sprawie odmówiono mi pomocy. Czuję, że ze spełnieniem jednego z moich marzeń będę musiał poczekać. Wkurzony jestem niemiłosiernie. Pełen mieszanych uczuć i wątpliwości czy dobrze robię, rezygnuję z wyjazdu kolejką. A niech ich wszystkich ... !!! Błyskawicznie zjeżdżam do Pre-St.-Didier skąd odchodzi droga do Francji przez Małą Przełęcz Św. Bernarda (2188 m n.p.m.). Z tego miejsca jest dokładnie 23 km podjazdu. Jedzie się super, dzięki czemu złość szybko mi przechodzi. Dwa długie odcinki drogi prowadzą wąskimi serpentynami przez las, gdzie jest dużo cienia, co naprawdę pomaga. Ok. 5 km przed szczytem, na horyzoncie zauważam burzowe chmury, z oddali dobiegają przytłumione grzmoty. Lepszego dopingu mi nie potrzeba. Przyśpieszam, choć wcześniej wydawało mi się to niemożliwe. Świadomość, że uciekając przed burzą musiałbym ponownie zjechać na dół dodaje sił. Skończyło się na strachu. Z przełęczy widoczny jest Mont Blanc, jest tu także jezioro, przy którym stoi pełno samochodów. Widać, że jest to popularne miejsce na piknik. Na szczycie przekraczam granicę (bardziej umowną). Viva la France!!! Zjeżdżając mijam taras skąd rozpościerają się zapierające dech widoki. Niestety nad miejscem, do którego zmierzam gromadzą się burzowe chmury. 6 km za przełęczą leży miejscowość La Rosiere, gdzie stoi wielki pomnik psa bernardyna. Po ogrodzonym siatką wybiegu spaceruje kilka żywych egzemplarzy. Liczni turyści zatrzymują się tu robiąc zdjęcia, dookoła słychać dziecięce śmiechy. Chwilę za La Rosiere w lewo odbija wąska droga. Jeżeli ktoś jedzie w kierunku Val d'Isere śmiało może z niej skorzystać. Zaoszczędzi dużo czasu i sił. Ja się trochę zagapiłem, skutkiem czego skręcam dopiero w następną drogę kilkanaście kilometrów poniżej, pnąc się przez kolejne kilometry pod niezłą górkę. Pewnie lepiej było już zjechać na sam dół, do głównej drogi. Plusem jest to, że na pół godziny zatrzymuję się przy sadzie ze słodziutkimi dzikimi czereśniami. Jem łapczywie, poganiany coraz wyraźniejszymi grzmotami i szybko ciemniejącym niebem. Po zjeździe do głównej drogi znów zaczyna się podjazd. Przez następne kilkanaście kilometrów nieciekawej, szerokiej szosy ścigam się z burzą i szybko zapadającym zmrokiem. Nad brzegiem jeziora zaporowego Lac du Chevril pokonuję bez świateł (nie chciało mi się ich wyjmować z sakw) kilka ciemnych tuneli z drogą o fatalnej nawierzchni. Chyba już kompletnie zwariowałem?! Namiot rozbijam prawie po ciemku przy końcu jeziora, zaledwie "rzut kamieniem" od znanego zimowego kurortu Val d'Isere. Burza znowu przeszła obok.

Wschód słońca oglądam już z roweru. Przy wjeździe do Val d'Isere witają mnie wielkie hotele ukryte jeszcze w głębokim cieniu. Na razie panuje przyjemny chłód, ale znów zapowiada się upalny dzień. W dopiero co otwartej piekarni zaopatruję się w bagietkę i wspaniałe francuskie ciastka, które konsumuję ze smakiem przy kempingu, zaraz za osadą. Odpoczywam jeszcze moment obserwując budzący się powoli świat. Pierwsi kolarze wyruszają w trasę, czas i na mnie. Rozpoczynam atak na Col de L'Iseran (2770 m n.p.m.). Do niedawna, tj. do wybudowania drogi dookoła szczytu Cime de la Bonette była to najwyższa alpejska przełęcz. Pierwsze kilometry łagodnie pod górę pozwalają się rozgrzać, złapać rytm. Zakręt o 180 stopni, przejeżdżam przez zabytkowy mostek i zaczyna się "właściwa" jazda, po przeciwległym zboczu doliny. Po drodze dołącza do mnie dwóch panów na kolarzówkach. Rozmawiamy chwilę, są pełni podziwu dla wielkości mojego bagażu. Starszy - Philippe - ma 66 lat (chciałbym będąc w jego wieku mieć taką "krzepę" jak on) i wraz z przyjacielem zaliczają najwyższe francuskie przełęcze, co pozwoli im później na uzyskanie kolarskiej odznaki turystycznej - Tour de France. Często zatrzymuję się robiąc zdjęcia, więc po pewnym czasie "starsi panowie dwaj" znacznie mnie już wyprzedzają. Podjazd jest bardzo przyjemny. Podziwiam z wysoka wspaniałą panoramę wciśniętego między góry Val d'Isere. Droga wije się niesamowicie, dzięki czemu nie ma zbyt stromych odcinków. Na przełęczy znów spotykam Philippe z kolegą. Robimy sobie małą sesję zdjęciową, później idziemy do sklepu z pamiątkami, gdzie wbijają im do książeczek kolarskich potwierdzenie zdobycia przełęczy. Zapraszają mnie do restauracji, pytają czy mam ochotę coś zjeść. Odpowiadam, że jedynie chce mi się pić (na Col de L'Iseran brak jest wody, nie ma tu nawet toalety). Kelner stawia przede mną oszroniony kufel. Spływająca po nim rosa tworzy smugi, wypełnia go wspaniale złocisty płyn zwieńczony białą czapą pianki. Nie mogę się powstrzymać. Chwytam naczynie i po kilku sekundach widzę dno. Czemuż tak mało??? Nie zdołałem nawet poczuć smaku, piwo wsiąkło jak w gąbkę nie pozostawiając najmniejszego śladu. Na twarzach dobroczyńców widzę uśmiech i po chwili mam w ręku kolejny "klucz do raju". Tym razem jest czas by zwilżyć usta, zachwycić się cudownym smakiem, zamknąć oczy i przenieść się na chwilę w krainę rozkoszy. Ależ jestem wdzięczny!!! Rozstając się obiecuję, że po powrocie do domu prześlę im kilka wspólnych zdjęć, które zrobiłem. Chociaż w ten sposób się zrewanżuję. Z przełęczy można bez problemu pieszym szlakiem wyjść na Pointe des Lessieres (3041 m n.p.m.). Jest to dobra okazja by w łatwy sposób zdobyć ponad 3-tysięczny szczyt. Przede mną kolejny szaleńczy zjazd. Jest już trochę późno, a chcę dzisiaj podjechać jak najbliżej Col du Galibier (2646 m n.p.m.) - jednej z najsłynniejszych alpejskich przełęczy, rozsławionej dzięki wyścigowi Tour de France.


Najwyższe Przełęcze Europy część III

W DZIKIE PIRENEJE

Jest przyjemny, słoneczny dzień. W kompletnej ciszy pnę się asfaltową drogą na obładowanym rowerze. Z pewnym wysiłkiem lecz rytmicznie obracam nogami, z każdą chwilą przybliżając się do przełęczy. Nagle zza zakrętu z dużą prędkością wyjeżdża na "kolarce" postać w jaskrawożółtym trykocie. Gdy jest już blisko mnie słyszę huk. Przednie koło skręca i facet wylatuje w powietrze, lądując na drodze 3 metry dalej. Leży bez ruchu, na czarnym asfalcie zauważam stróżkę świeżej krwi ...

Podjazd na Col du Galibier (2645 m n.p.m.) - jedną z najsłynniejszych przełęczy w Alpach, zaczynam pod wieczór. Już na "dzień dobry" jest 12 km stromo pod górę wąską, pokręconą drogą. Na asfalcie widnieją nazwiska słynnych kolarzy, pobocza zaśmiecone są pustymi opakowaniami po odżywkach - pamiątki po przejeżdżającym tędy co roku wyścigu Tour de France. Szybko się ściemnia, gdy w końcu docieram na przełęcz Col du Telegraphe (1566 m n.p.m.). Za nią jadę 5 km lekko w dół do Valloire, gdzie jestem już po zmroku. Wioska żyje; wokół pełno ludzi, restauracji oświetlonych neonami, panuje gwar, słychać odgłosy dyskoteki. Jadę 2 km dalej i zatrzymuję się przy stoliku, dokładnie naprzeciw hotelu LE RELAIS DU GALIBIER. Wykorzystując światła padające z jego okien przygotowuję kolację. Później zażywam kąpieli w przeraźliwie zimnym strumieniu, po czym kładę się na trawce i szybko zasypiam.





Wstaję wypoczęty. Przeciągam się obserwując jak poranne mgły odchodzą w zapomnienie. Znów zapowiada się "patelnia". Nastawiłem się na bardzo trudną wspinaczkę i pewnie dlatego nie jest tak źle. Tak na dobre podjazd zaczyna się 8 km przed przełęczą i daje chwilami odetchnąć. Po drodze jestem świadkiem wypadku. Kolarz hamując na zjeździe tak rozgrzał rafki, że cienka szytka w przednim kole pękła z hukiem. Mężczyzna ląduje na jezdni. Wszystko dzieje się bardzo szybko i kompletnie mnie zaskakuje. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, nieszczęśnik wolno się podniósł. Ma rozbity nos, pozdzierane ręce, wyraźnie widać, że jest zamroczony. Z góry nadjeżdżają jego koledzy. Pożyczam im apteczkę i pomagam przy opatrunku, za co bardzo mi dziękują. Mam nowych kumpli! Rower po kraksie nadaje się do kapitalnego remontu - "ósemki" z kół, złamany widelec, pogięta kierownica ... Całe zdarzenie przypomina mi, że z górskimi drogami nie ma żartów i trzeba uważać, zwłaszcza na zjazdach. Jadę dalej, wolno lecz wytrwale zbliżając się do przełęczy. Z każdą chwilą widoki stają się wspanialsze. Jakże kocham to uczucie, gdy znajdę się już naprawdę wysoko, kiedy każdy oddech to dawka krystalicznie czystego powietrza, głowa pełna jest zapachu gór, chłodny wiatr owiewa twarz. Gdy z wysoka oglądam wspaniałości natury, wzrok sięga nieskończenie daleko, ogarnia położone na wyciągnięcie ręki zaśnieżone szczyty. Ogromna jest satysfakcja, że dostałem się tu o własnych siłach, ciężką pracą. Kocham podróżując rowerem wchłaniać i smakować świat. Ostatnia prosta i staję na Col du Galibier. Miejsca tu niezbyt wiele, a ruch duży, szczególnie wielu tu kolarzy. Długo muszę "polować" by móc sfotografować się samotnie na tle tablicy z nazwą przełęczy. Zostawiam przy niej rower i idę ścieżką na punkt widokowy, by rozkoszować się wspaniałą panoramą. Widoki z góry zapierają dech, zwłaszcza na szczyty Barre des Ecrins i La Meije oraz spływające z ich zboczy lodowce. Widać stąd również zaśnieżony Mont Blanc. Słowem - poezja. Mógłbym siedzieć tu godzinami, niestety czas goni. Trochę poniżej przełęczy wzniesiono twórcy wyścigu Tour de France okazały pomnik. Zjeżdżając pokonuję ... następną ponaddwutysięczną przełęcz - Col du Lautaret (2058 m n.p.m.). Pełno tu sklepików z pamiątkami i innych przybytków dla turystów. Jest to ponoć najbardziej ruchliwa przełęcz w Alpach Francuskich. Szybko przejeżdżam następne 28 km szeroką drogą o dobrej nawierzchni, docierając do Briancon. Przede mną kolejny podjazd, tym razem na Col d'Izoard (2360 m n.p.m.). Druga część trasy przebiega przez las, który daje przyjemny cień. Mimo tego pot leje się ze mnie ciurkiem. Do "białości" wkurzają mnie muchy, które włażą wszędzie, gryzą i nie dają chwili spokoju. Dopiero gdy wydostaję się ponad linię lasu wiatr przychodzi mi z pomocą przepędzając intruzów. Na przełęczy jestem o ósmej wieczorem. Spotykam tu dwóch młodych Francuzów - rowerzystów zmierzających przez Alpy na Lazurowe Wybrzeże, którzy zatrzymali się na górze na nocleg. Rozmawiamy, dzielą się ze mną zapasami wody, która skończyła mi się już jakiś czas temu. Namawiają mnie bym i ja tu zanocował. Mam mieszane uczucia wywołane szybko zbliżającymi się cumulusami o fantastycznych kształtach, podświetlanymi zachodzącym już słońcem oraz dobiegającymi z oddali odgłosami grzmotów, które nie wróżą najlepiej. Renaud i Benoit (takie mają imiona) zapewniają mnie, że tutaj noc będzie spokojna. Wiem jedno - burza na tej wysokości, w dodatku na otwartym terenie to niemal samobójstwo. Po namyśle postanawiam jednak zaufać nowym kumplom i rozbijam namiot obok ich obozowiska. Zbudziłem się o 3 w nocy, wychodzę z namiotu i staję jak wryty. Oto ujrzałem doskonałość, niebo tak fantastyczne, że trudno to wyrazić. Rozgwieżdżone, migoczące miliardami światełek, które niemal można dotknąć. Wystarczy podskoczyć. Panująca dookoła, nieopisana cisza osłupia. Ubieram polar i idę na pobliską górkę. Tej nocy już nie zasnę. Siadam wygodnie i rozkoszuję się otaczającym mnie światem. Wdycham zapachy gór, dotykam wiatru, rozmyślam. Chcę zatrzymać te cudowne chwile jak najdłużej, przeżycia, za które człowiek "cywilizacji" oddałby bardzo wiele. Z wysokości 2400 metrów obserwuję jak na wschodzie pojawiają się pierwsze zwiastuny budzącego się dnia. Ukazują się kontury gór, które wraz z szybko podnoszącym się słońcem nabierają wyrazistego kształtu. Właśnie te poranki, wysoko w górach, pozwalają mi odczuć potęgę Alp, w pełni docenić ich urok i na moment uchwycić ich duszę. O 7.00 pełen entuzjazmu robię chłopakom pobudkę. Wyruszamy o dziewiątej. Godne to i sprawiedliwe zaczynać dzień od jazdy w dół. Niestety nawierzchnia drogi pozostawia wiele do życzenia, nie pozwalając poszaleć. Przejeżdżamy obok fantastycznych form erozyjnych w kształcie grzybów - atrakcja godna uwagi. Znajdujemy się na obszarze rezerwatu Queyras, którego górna część jest najwyżej położonym, stale zamieszkałym obszarem Europy, słynącym z wielu pięknych, starych wiosek. Na krzyżówce z drogą D947 skręcamy w prawo (warto pojechać w lewo by zdobyć jedną z najwyższych w Alpach i rzadko uczęszczaną przełęcz Col Agnel 2744 m n.p.m. Ja z uwagi na towarzystwo z żalem sobie ją "odpuszczam") wjeżdżając w niesamowitą scenerię wąwozu, którego dnem płynie rzeczka Guil. Widowiskowe ściany niemal nas otulają. Jedziemy cały czas w dół, aż do Guillestre. Stąd atakujemy następną przełęcz położoną powyżej 2 tys. metrów. Początkowo stroma droga w drugiej części łagodnieje tak, że nawet nie wiem kiedy osiągam Col de Vars (2109 m n.p.m.). Dalej zjeżdżamy do Jausiers, gdzie uzupełniamy zapasy wody i trochę odpoczywamy, a następnie rozpoczynamy 23-kilometrowy podjazd najwyższą alpejską drogą na Col de la Bonette (2802 m n.p.m.). Na nocleg zatrzymujemy się po 10 km niezłego podjazdu. Rozkładamy materace i śpiwory na alpejskiej łące niedaleko od drogi, w otoczeniu dostojnych gór. Oczywiście przed snem nie mogę odmówić sobie bliskiego kontaktu z kryształowo czystą wodą górskiego potoku. Patrząc na przejeżdżające pojazdy tak sobie pomyślałem, że nieco dziwnie musi wyglądać obserwowany zza szyb samochodów zarośnięty "jaskiniowiec", kąpiący się "na waleta" w lodowatym strumieniu, wydający przy tym głośne nieartykułowane dźwięki. Czysty i syty układam się w śpiworze i worku biwakowym doskonale chroniącym przed poranną rosą. Znów moim dachem jest niebo usiane niezliczoną ilością gwiezdnych blasków.

Rankiem zimne, bardzo rześkie powietrze zachęca, wręcz zmusza ciało do działania. Zbieramy się bez pośpiechu i ruszamy. Pełni sił żwawo pokonujemy kilometr za kilometrem. Wyraźnie widać, że charakter gór się zmienił. Już nie otaczają mnie wysokie góry, to raczej droga prowadzi niemal przez szczyt. Docieramy do przełęczy Restefond (2678 m n.p.m.). Tutaj zaczyna się 1,5-kilometrowa pętla dookoła szczytu Bonette, osiągająca w najwyższym punkcie 2802 m n.p.m., niesłusznie reklamowana jako "Plus Haute Route d'Europe" - najwyższa asfaltowa droga Europy. Końcowe 800 metrów jest bardzo strome i wymaga niezłego "depnięcia". Na przełęczy stajemy punktualnie w południe. Spędzamy tu godzinę, fundując sobie jeszcze kilkuminutowy spacer na szczyt Cime de la Bonette (2860 m n.p.m.), z którego rozpościerają się niezłe widoki. Szkoda tylko, że niebo się zachmurzyło. W taki oto sposób kończy się moja przygoda z Alpami. Gdy zjeżdżamy zaczyna kropić; jak mnie Alpy przywitały tak i żegnają. Przed nami blisko 100 km w dół, aż do stolicy francuskiej riwiery - Nicei.

Na dworcu kolejowym w Nicei, skąd planuję przerzucić się pod Pireneje do Carcassonne, jesteśmy tuż przed południem dnia następnego. Tutaj okazuje się, że pociąg odjechał ... 3 minuty wcześniej, a na następny muszę poczekać całą dobę. Francuzi tak to urządzili, że w przeciągu doby jest 1 kurs, którym można przewieźć rower za darmo. W przeciwnym razie trzeba nadać go na bagaż, "słono" za to zapłacić, a na dodatek zobowiązują się dostarczyć go do celu w przeciągu ... 72 godzin. Jestem trochę zły, że ociągaliśmy się dzisiaj z jazdą, ale po kąpieli w lazurowym, cieplutkim morzu szybko mi przechodzi. W końcu mam wakacje. Z chłopakami rozstaję się na najsłynniejszej ulicy Nicei - wysadzanej palmami Promenadzie Anglików, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża przez kilka kilometrów. Znów zostaję sam. Resztę dnia spędzam bardzo przyjemnie, wygrzewając się na słonku, regenerując siły i obserwując piękne dziewczyny oraz jak co zamożniejsi turyści korzystają z popularnej tu rozrywki tj. lotu na spadochronie ciągniętym przez motorówkę. Jestem również świadkiem efektownej akcji rowerowej policji (duet mieszany). Wieczór spędzam na plaży. Zbiera się tu coraz więcej młodzieży, pojawiają się pierwsze ogniska. Ponoć Nicea jest jedynym miastem na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie biwakowanie na plaży nie jest zabronione, z czego zresztą ludzie skwapliwie korzystają. Imprezy, śpiewy do późna, nocne kąpiele w morzu. Już mam układać się do snu, gdy w pewnej chwili odezwał się mój wewnętrzny głos, radząc bym przeniósł się w bardziej publiczne miejsce. Samotne wyprawy wyostrzyły mój instynkt, nauczyłem się by nie lekceważyć przeczuć. Bez ociągania więc jadę na dworzec kolejowy. Myślę, że bez bagażu i roweru można by śmiało przenocować na plaży, jednak w moim przypadku było by to trochę ryzykowne. Licho nie śpi. Na dworcu jest już kilku podobnych mi "delikwentów". Gdy po północy dworzec zamykają, rozkładam materac i śpiwór przed wejściem, nakrywam rower "garażem" (specjalny pokrowiec uszyty z folii namiotowej, który już niejednokrotnie oddawał mi nieocenione usługi) i jak gdyby nigdy nic kładę się spać. Spokojnie przesypiam 4 godziny.

Wczesnym rankiem udaję się na przejażdżkę do centrum starego miasta. Cisza, spokój, mało ludzi i ta niesamowita atmosfera kawiarenek, które znajdują się na każdej ulicy. Otwarte od świtu, przyciągają zapachem kawy i wyśmienitych francuskich ciasteczek. Później kupuję bilet za 289 franków i zajmuję miejsce w klimatyzowanym pociągu, uciekając od panującego na zewnątrz, nieznośnego upału. W Carcassonne jestem późnym popołudniem. Gdy zatrzymałem się na chwilę przed sklepem podjechała do mnie dziewczyna na rowerze i po angielsku powiedziała: "Cześć, jestem z Australii. A ty na pewno przyjechałeś z Polski". Pełne zaskoczenie. Pytam: "Skąd wiesz?!". Okazało się, że zidentyfikowała mnie po napisie "alpinus" na spodenkach. Kilka dni wcześniej spotkała rowerzystów z Polski, również z takimi napisami. Spostrzegawcza "bestia". Zwiedzam średniowieczne Citę - część miasta, gdzie znajduje się umiejscowiony na wzgórzu wspaniały, wręcz baśniowy zamek, otoczony podwójnym kordonem murów i baszt. Jest to atrakcja, której nie wolno przegapić!

Następny dzień to łagodna wspinaczka doliną rzeki Aude w kierunku Font-Romeu. Za Carcassonne co jakiś czas można zobaczyć przy drodze niebieskie tablice z napisem CRENEAU DE DEPASSEMENT i podaną liczbą kilometrów. Informują one o miejscach ze stolikami, przy których można wypocząć, a wieczorem bez problemu rozbić namiot (kemping w Carcassonne jest nieprzyzwoicie drogi). Jadę wśród zielonych wzgórz, przy drodze często są winnice. Za Axat wjeżdżam w malowniczy, niezwykle wąski wąwóz Gorges de St.Georges. Ciężko oderwać wzrok od wysokich białych ścian, momentami trudno pojąć jakim cudem udało się tędy poprowadzić drogę. Później wąwóz staje się szerszy, zbocza porośnięte są lasem. Docieram na Col de la Quillane (1713 m n.p.m.). Po przejechaniu Alp podjazd na nią to "małe piwo".

Tuż przed Font-Romeu - typową wioską turystyczną zdobywam przełęcz o wysokości 1836 m n.p.m. Zaraz za miejscowością warto zatrzymać się na chwilę, by obejrzeć Four Solaire - oryginalną budowlę z ogromnymi zwierciadłami pobierającymi energię słoneczną. Dalej bez problemu wyjeżdżam na Col du Puymorens (1915 m n.p.m.). Stąd 3 km w dół do skrzyżowania i zaczyna się podjazd do Andory. Ruch samochodów jest ogromny. Ani na chwilę nie można "zluzować", gdyż grozi to kraksą. Po 6-kilometrowej wspinaczce w chmurach spalin docieram do granicy. Szlaban idzie w górę i już jestem w Andorze, w Pas de la Casa (2085 m n.p.m.). Co tu się dzieje! Tłumy ludzi ogarniętych szałem zakupów, gwar, zewsząd dobiega głośna muzyka, sklep na sklepie - istny horror. A wszystko dzięki strefie wolnocłowej. Odwykłem już od cywilizacji, więc z bólem głowy uciekam stąd jak najszybciej. Szeroka droga przez kolejne 5 km stromo się wznosi. "Drę" pod górę jak mały odrzutowiec, cały czas jadąc wzdłuż kolejki pojazdów (były 4 samochody z Polski) oczekujących na wyjazd z Andory. Co chwilę słyszę głośne "bravooo!", oklaski i inne formy dopingu. Pomaga mi to i zachęca do "ostrej" jazdy. W dobrym tempie docieram na przełęcz Port d'Envalira (2407 m n.p.m.) - najwyższa w Pirenejach. Kolejka samochodów sięga jeszcze kilometr za nią. Robię tu pamiątkowe zdjęcie. Znaki informują, że następne 28 km to zjazd o nachyleniu 9%. Po kilku kilometrach skręcam w boczną dróżkę, nocując nad strumieniem.

Następnego dnia, "za darmo" docieram do Andorra La Vella (1050 m n.p.m.) - stolicy księstwa, będącej drugim po Pas de la Casa centrum zakupów. Znów koszmarne tłumy ludzi i wielka ilość samochodów. Co kilkadziesiąt metrów na skrzyżowaniach stoją ubrane w czerwone mundury policjantki i kierują ruchem. Spotykam tu sympatyczną parę z Polski (Tomek z dziewczyną - pozdrawiam!) przemierzającą Andorę na piechotę. Po południu opuszczam księstwo, pierwszy raz witając w Hiszpanii Aż do Adrall jadę w dół, tutaj skręcam na drogę D260. Ten fragment trasy "uciekł" mi z mapy, by po 20 km znów na nią powrócić. Nieświadomy więc i nieco zaskoczony jadę bardzo stromo pod górę, wystawiony na niemiłosierne promienie południowego słońca, bez wody, z "pustynią" w ustach. Mija cała wieczność zanim w końcu spostrzegam wystający z muru kranik, z którego leje się źródlana woda. Rzucam się na niego i tak zachłannie piję, że niewiele brakuje bym się udusił. Wioski, które mijam składają się zwykle z kilku kamiennych domów wyglądających na opuszczone. Docieram do zakrętu i dalej pnę się po przeciwległym stoku. Wreszcie góra daje upragniony cień. Po 4 km jest taras z ekstra widokami. Do szczytu pozostało 6 km łatwej drogi. W połowie tego odcinka znajduje się strumień, gdzie można uzupełnić zapasy wody. W końcu zdobywam Port de Canto (1725 m n.p.m.) - przełęcz, która dała mi niezły wycisk. Na górze zbaczam z drogi kilkaset metrów i rozbijam obóz na łączce. Po kolacji siadam przed namiotem i patrzę jak świat szykuje się do snu. Jeszcze przez chwilę czerwone słonko oświetla wspaniałe szczyty gór Andory, tworząc niezapomniany spektakl. Aż chce się żyć.

Z Port de Canto jest ponad 20 km ostro w dół do miasteczka Sort. Tutaj robię małe zakupy i dalej kieruję się na północ. Znów jadę wąwozem, wzdłuż rwącej rzeki. Tereny te należą do najpopularniejszych do uprawiania sportów wodnych w Europie. W kilku miejscach obserwuję jak śmiałkowie na pontonach, kajakach czy z płetwami na nogach, leżący jedynie na małej desce do pływania, walczą ze spienionym nurtem. Fajna zabawa, ciekawe czy droga? W Llavorsi przechodzę ciężką próbę. Trafiłem tu na festyn i przy samej drodze, na widoku pieką się na rożnie kurczaki. Dymiące, obleczone brązowo - złotą skórką, rozsiewające zapach chyba na tysiąc kilometrów. Ścisnęło mnie w dołku, nagle zrobiłem się taki głodny. Cudem udaje mi się oderwać od nich wzrok i pojechać dalej, ten cudowny zapach będzie mnie jednak męczył do końca dnia. Po kilkunastu kilometrach zbaczam z głównej drogi chcąc odwiedzić Park Narodowy d'Aigüestortes i Estany de Sant Maurici. 7 km niezbyt trudnego podjazdu i jestem w Espot. Uwagę moją zwróciła tu duża ilość terenowych taksówek Land Rover. Ich właściciele oferują wycieczki po parku, do miejsc, gdzie prawo wjazdu mają jedynie oni. Za Espot pokonuję najbardziej stromy odcinek podczas całej wyprawy. Z najwyższym trudem jadę na największym przełożeniu (przód 26, tył 32). Boję się zatrzymać, gdyż ponowne wystartowanie może okazać się bardzo trudne. Nachylenie drogi sporo przekracza 20%. Na dodatek te muchy, które przyczepiły się do mnie jak do ... (słowo na literę G). Parę razy mam wielką ochotę zawrócić, aż wreszcie po 4 km docieram do parkingu i bram parku. Uprzejma pani strażnik informuje mnie, że rowerem mogę pojechać jeszcze 4,5 km, do jednego z dwóch najsłynniejszych miejsc w parku - jeziora Św. Maurycego. Dalej można już tylko na piechotę (lub taxi). Przy jeziorku jest naprawdę ślicznie, i warto było się pomęczyć by dotrzeć w ten dziki zakątek Pirenejów. Na kolację jem suchy prowiant, cały czas mając przed oczami smakowitego kurczaka.

Następnego dnia do południa zdobywam najwyższą przełęcz w hiszpańskich Pirenejach. Droga bez "szaleństw" wyprowadza mnie na Port de la Bonaigua (2072 m n.p.m.). Dalej jak zwykle - długo, długo w dół. Ponownie do Francji wjeżdżam przez małą przełęcz Portillon (1320 m n.p.m.). Napotkanym rowerzystom nie schodzi już z ust nazwa Col du Tourmalet - największe kolarskie wyzwanie w Pirenejach.


Najwyższe Przełęcze Europy część IV

SIERRA NEVADA - PODNIEBNA WĘDRÓWKA

Rozgrzana droga, nad którą faluje gorące powietrze, zgrabnie wije się po zboczach. Pnę się coraz wyżej, widoki stają się coraz rozleglejsze, krajobraz odmienny niż w Alpach czy Pirenejach. Spalone słońcem, suche góry mienią się wszystkimi odcieniami brązu...





Na "śniadanie" zaliczam przełęcz Col de Peyresourde (1569 m n.p.m.). Później chwilę zatrzymuję się w Arreau, gdzie w końcu udaje mi się kupić nabój do palnika colemana (za 250-tkę płacę 20 franków - taniej niż w Polsce). We Francji zdecydowanie łatwiej dostępne są butle do systemu camping-gas. Zaczepia mnie kilku przechodniów pytając, czy zamierzam jechać na Col du Tourmalet. Jakby trochę z niedowierzaniem patrzą na obładowany rower. W drodze na najwyższą przełęcz francuskich Pirenejów mam jeszcze jedną przeszkodę do pokonania - Col d'Aspin (1489 m n.p.m.). Przez 12 km wspinam się drogą o dobrej nawierzchni. Z myślą o kolarzach postawiono tu co kilometr tablice informujące o tym, jaki dystans pozostał jeszcze do przełęczy, na jakiej jest się obecnie wysokości i jakie średnie nachylenie ma najbliższy kilometr. Już nie po raz pierwszy przekonuję się, że Francja jest krajem rowerzystów. Podjazd nie należy do łatwych, ale bywało już gorzej. Panuje niemiłosierny upał, a po drodze nie ma ani jednego ujęcia wody. Dobrze, że trasa wije się we wszystkich kierunkach, gdyż od czasu do czasu można liczyć na cień. Z góry rozciąga się ładny widok na przebytą drogę. Po drugiej stronie przełęczy ujrzałem wystający ponad morze mgieł szczyt Pic du Midi de Bigorre (2872 m n.p.m.) zwieńczony stalową wieżą znajdującego się na nim obserwatorium astronomicznego. Zjeżdżam do S-te. Marie-de-Campan, gdzie wybieram trasę, która po 16,9 km ma mnie wyprowadzić na Col du Tourmalet (2111 m n.p.m.). Jeszcze przez parę kilometrów jest w miarę płasko, po czym nagle zaczyna się podjazd. Po niedługim czasie wjeżdżam w gęstą mgłę. Nie wiem dokąd jadę i co mnie otacza, uparcie jednak prę do przodu. Nie jest łatwo. Podobnie jak przy drodze na Col d'Aspin tutaj też są poustawiane tablice, z których dowiaduję się, że średnie nachylenie drogi waha się od 8,5 do 10 % (bliżej tej górnej granicy). Generalnie jednak fajnie się jedzie. Jest chłodno, co jakiś czas lekko mży i nie ma tych wstrętnych much. Panuje nastrojowa cisza. 4 km przed celem, w La Mongie, zaczyna się przejaśniać, a kilometr dalej wydostaję się ponad chmury. Wspaniałe uczucie. O 20.45 staję na przełęczy. Widok na drugą stronę niemal zwala z nóg. Coś jakby wielki kocioł z postrzępionymi brzegami, wypełniony "zupą" z chmur, a za nim już niewidoczne, ale dające czerwoną poświatę słońce. To jest dla mnie najlepsza nagroda za wysiłek jaki włożyłem by tu wyjechać. Stoję pełen zachwytu i nie mam ochoty nawet się ruszyć. Niestety szybko zapadająca noc przypomina, że czas zająć się obozowiskiem. Wracam kilkaset metrów i rozbijam namiot przy stacji wyciągu, później zasłużone papu i lulu.

Gdy wychodzę rano z namiotu okazuje się, że słońce jeszcze nie wstało. Łapię za aparat i już jestem gotowy na spektakl. W oddali, tam gdzie ma pojawić się słońce, w dalszym ciągu ścieli się morze chmur. O 7.20 pojawia się żółta kula i w ciągu kilku minut jest już wysoko na niebie - jak dla mnie trochę za szybko. Długo siedzę na przełęczy oglądając otaczający mnie świat. Coraz więcej rowerzystów z różnych krajów zdobywa przełęcz, z bagażem widzę jednak tylko jednego "śmiałka". Chcę jeszcze podjechać pod szczyt Biggore dokąd prowadzi wąska i stroma, gruntowa droga o długości 5,5 km, wyprowadzająca na wysokość 2650 m n.p.m. (drogowy rekord wysokości w Pirenejach). Niestety nie mam szczęścia. Jest ona w przebudowie i przez to, że jeżdżą tędy wywrotki wjazd na nią jest zamknięty. Po południu ruszam w dalszą trasę. Następne kilometry to próba wytrzymałości dla hamulców.

Kolejną atrakcją na mojej trasie jest Cirque de Gavarnie - "Colosseum stworzone przez naturę" jak nazwał go V. Hugo, wpisany na Listę Dziedzictwa Ludzkości górski kocioł, w którym kiedyś spoczywał lodowiec. Kilka kilometrów przed Gavarnie w Gedre odchodzi boczna droga, stroma i bardzo kręta, osiągająca wysokość ponad 2100 m n.p.m., prowadząca do innego wartego zobaczenia polodowcowego cyrku - Troumouse, dzikiego i odludnego. Dojeżdżam do Gavarnie. Od razu widać, że jest to wielka turystyczna atrakcja. Pełno tu kramów, kiosków z pamiątkami, miejsc gdzie można coś zjeść itp. Nad miasteczkiem zaś góruje ogromny naturalny amfiteatr, który na każdym może wywrzeć wrażenie. Gdzieniegdzie pokryty jest jeszcze śniegiem. Cirque de Gavarnie ma kształt półkola o długości 14 km i wysokości 1700 m. Składa się z trzech skalnych pięter ozdobionych wodospadami (m.in. najwyższy w Europie - Grande Cascade, spadający z wys. 423 m.) i dostojnymi szczytami wznoszącymi się ponad 3000 m n.p.m. Z miasteczka do kotliny, pod same ściany dotrzeć można w łatwy sposób w niecałą godzinę (atrakcją są organizowane z Gavarnie dojazdy na osiołkach). Pod wieczór kieruję się na przełęcz Port de Boucharo (2270 m n.p.m.) drogą obiegającą cyrk Gavarnie od zachodu. Zaraz na początku stoi znak "ślepa droga", co potwierdzało by dokładność map Michelin (hiszpańska mapa wskazuje, że drogą tą można przejechać do Hiszpanii, zaś na mapie francuskiej droga kończy się na przełęczy, a dalej biegnie pieszy szlak). Postanawiam jednak wyjechać na górę i samemu się przekonać jak jest w rzeczywistości. Po 4 km podjazdu, miejscami przy wysokich skalnych ścianach, które sprawiają wrażenie jakby zaraz miały runąć i zasypać biednego rowerzystę, rozbijam namiot na górskim pastwisku. Jem kolację obserwując jak kolejny dzień wyprawy przechodzi do historii.

Po bardzo ciepłej nocy nastał upalny ranek. Spokojnie ruszam w górę. Po drodze fantastyczne widoki i zatrzęsienie świstaków. Szkoda, że spryciule są takie płochliwe, ale i tak udaje mi się kilka z nich "upolować" moim Pentaxem. Są pocieszne. Po kilku kilometrach tabliczka informuje, że znalazłem się w Parku Narodowym Zachodnich Pirenejów. Im jestem wyżej tym ciekawiej wygląda Cirque de Gavarnie. Mogę w miarę z bliska przyjrzeć się słynnej przełęczy Breche de Roland (2807 m n.p.m.), która, jak głosi legenda, została wyciosana Durandalem - mieczem Rolanda. Ta położona między dwoma szczytami brama ma 100 m głębokości i 60 m szerokości i stanowi najlepsze połączenie dla piechurów pomiędzy parkami narodowymi Zachodnich Pirenejów i Ordesa. Docieram do parkingu pełnego samochodów, a później jadę jeszcze z kilometr zamkniętą dla ruchu, asfaltową drogą na przełęcz Boucharo, gdzie przebiega granica francusko - hiszpańska. Dalej jest już tylko pieszy szlak prowadzący stromo w dół, na dodatek po luźnych kamieniach. Drogowskaz informuje, że do hiszpańskiej miejscowości Bujaruelo jest 1,5 godz. marszu. Ponieważ bardzo chcę zobaczyć PN Ordesa staję przed dylematem, czy próbować zejść pieszym szlakiem, czy też dotrzeć do niego drogą naokoło, pokonując blisko 180 km i 3 wysokie przełęcze. Kończący się urlop, a przede wszystkim zapewnienia turysty, który przyszedł właśnie z Hiszpanii, że gdy tylko uda mi się przeprowadzić rower przez ten pierwszy, trudny i niebezpieczny odcinek, dalej to już "małe piwo", decyduję się na przejście szlakiem.

A żeby tego "tuptacza" z plecakiem wszyscy diabli wzięli! Dostałem w kość jak nigdy dotąd. Z górnym odcinkiem jakoś mi poszło. Później faktycznie przez ok. 400 metrów było płasko tak, że nawet mogłem jechać. Natomiast drugi etap to koszmar. Z trudem sprowadzam rower wąską, bardzo stromą ścieżką naszpikowaną prawie niemożliwymi do wyminięcia przez bicykl kamieniami. Towarzyszą mi na "wyciągnięcie ręki" błyskawice i grzmoty sprawiając, że włosy stają mi dęba, co chwilę mży. Na domiar złego ramiona mi "odpadają" gdyż z uwagi na wąskość ścieżki zmuszony jestem nieść przednie sakwy na plecach. A to co przeszedł rower... szkoda słów. Dobrze, że przy końcu zlitowała się nade mną miła para z Londynu pomagając znieść bagaż. Skrajnie wyczerpany, po 5 godzinach marszu docieram na sam dół, wychodząc prosto na kemping w Bujaruelo. Nigdy więcej!!! Trochę czasu mija nim dochodzę do siebie. Jadę później jeszcze 6 km po wertepach i docieram do głównej, asfaltowej drogi, tuż przy przegrodzonym szlabanem wjeździe do parku. W prawo jest wioska Torla, w lewo za bramą parku po paru kilometrach droga kończy się parkingiem, gdzie postawiono kilka kiosków z pamiątkami. Zaiste warto odwiedzić to serce Pirenejów. Otoczenie potężnych pionowych ścian wznoszących się na kilkaset metrów oszałamia, krajobrazy kojarzące mi się z Wielkim Kanionem Kolorado zapierają dech. Cudowne polodowcowe cyrki, głębokie wapienne wąwozy, imponujący szczyt Monte Perdido (3355 m n.p.m.) i budzące podziw formacje skalne, to tylko niektóre z atrakcji parku Ordesa.

Jadąc drogą nr 260 przez piękny zalesiony wąwóz do Biescas, a później jeszcze 13 km główną trasą docieram do Sabiningo, gdzie kończy się moja przygoda z Pirenejami. Stąd planuję "przerzucić" się pociągiem na samo południe Hiszpanii, do położonej u stóp masywu Sierra Nevada Granady. Na stacji kolejowej dowiaduję się, że mam następujące połączenia: SABININGO - MADRYT (14.20 - 20.50; cena - 4000 peset; rower można przewieźć jedynie po złożeniu do małych rozmiarów i spakowaniu do specjalnego kartonu lub torby), MADRYT - GRANADA (23.00 - 07.50; cena - 3100 peset; rower - bez problemu).Zdziwił mnie tylko fakt, że nie mogą mi sprzedać biletu od razu do Granady, przez co będę musiał drugi raz odwiedzić kasę, w Madrycie. Ponieważ jest to dogodne połączenie, postanawiam zaryzykować i wpakować się do pociągu z rowerem, którego gabarytów nie jestem w stanie zbytnio zmniejszyć. Skręcam jedynie kierownicę, wsiadam do pociągu i czekam co będzie dalej. Po pierwszej wizycie konduktora jest nieciekawie. Tonem nie znoszącym sprzeciwu poinformował mnie, że tym pociągiem rowerów przewozić nie wolno, i że będę musiał wysiąść w Saragossie. Na nic zdają się moje prośby poparte głośnymi protestami przychylnych mi podróżnych. Chwilę pomyślałem, pokombinowałem i wpadłem na pewien pomysł. Owinąłem rower "garażem" (ten kawałek folii jest "obłędny" i ciekaw jestem ile jeszcze razy wybawi mnie z opresji?), spiąłem gumami i postawiłem go w miejscu na bagaż. Gdy po raz kolejny przyszedł konduktor, popatrzył, pomruczał coś pod nosem, aż w końcu stwierdził, że może być. Uffff - jadę dalej! W końcu na spokojnie mogę się przyjrzeć umykającym krajobrazom. Za oknem królują nagie góry w kolorze piasku, jest dużo sadów i co jakiś czas niesamowite, na wpół zniszczone wioski wtulone w góry. Osobliwe połączenie jasnego brązu i zieleni wprowadza "pustynny" nastrój. Czasem na szczycie jakiegoś wzniesienia zobaczyć można ruiny twierdzy czy zamku. Później kształt gór łagodnieje. Teraz wyglądają jak wielkie wydmy porośnięte małymi drzewkami. Na przedmieściach Madrytu wita mnie piękne, duże, czerwone słońce, które bardzo szybko znika za horyzontem. Na dworcu bez problemu kupuję bilet II klasy, na którym zaznaczono, że będę przewoził rower. Przerwę w podróży wykorzystuję na posiłek i uzupełnienie dziennika wyprawy.

20 minut przed planowym odjazdem, pociąg leniwie wtoczył się na peron. Pośpiesznie szukam wagonu z oznaczeniem, że można w nim umieścić rower. Bez rezultatu. Po trzech nerwowych kursach wzdłuż całego składu kolejny "władca" pociągu z miną, której nie powstydził by się Clint Eastwood powiedział, że w tym pociągu nie ma miejsca na rower. Zdębiałem. Ludzie, co tu jest grane?! Będąc osobą, która często przewozi rower polskimi kolejami poczułem się bardzo swojsko, w oczach niemal mam łzy wzruszenia. Pokazuję facetowi bilet i mówię, że przecież w rozkładzie jazdy jest zaznaczone, że można przewozić rowery. A owszem - stwierdził - mogę wziąć ze sobą rower, ale muszę wykupić miejsce w kuszetce. Takiego "numeru" jeszcze nie przerabiałem. Nie mogę postawić bicykla w wagonie II-giej klasy, nie ma natomiast przeszkód, bym wpakował go do wąskiego przedziału, w którym jest 6 łóżek. Cóż, nie mam innego wyjścia. Nadwyrężając poważnie skromny budżet ponadplanowym wydatkiem (dodatkowe 1700 peset) pakuję się z całym majdanem do pociągu. Po ściągnięciu przedniego koła i skręceniu kierownicy z trudem umieściłem przyjaciela w przedziale, który mam tylko dla siebie. Przynajmniej się porządnie wyśpię i zregeneruję siły przed czekającą mnie ciężką walką z najwyższą drogą Europy.

Konduktor budzi mnie o 7.15. Na zewnątrz dopiero zaczyna szarzeć, ale bardzo szybko dzień daje sobie radę z nocą. Po ósmej jestem już na rowerze. Wyraźnie czuć zmianę klimatu, choć jest jeszcze wcześnie temp. zbliża się do 30 stopni C. O 10.00, po zjedzeniu porządnego śniadanka, ruszam na podbój ostatniej przełęczy. Zwiedzanie Granady, a konkretnie jej największej atrakcji - Alhambry, zostawiam sobie na następny dzień. Gdy opuszczam miasto licznik wskazuje 7 km. Pięć kilometrów dalej zaczyna się podjazd. Chwilę wcześniej odrapana przydrożna tablica głosi "Sierra Nevada carratera mas alta de Europa" - Sierra Nevada najwyższa droga Europy. Przez długi czas jadę szeroką drogą pokrytą świeżym asfaltem, przy której z rzadka rosną zagajniki. Upał daje się we znaki, zalewają mnie iście piekielne poty. Co jakiś czas skały rzucają cień na drogę, a ja z ulgą witam te oazy chroniące przed dokuczliwymi promieniami południowego słońca. Z rzadka lekkie powiewy wiatru przynoszą ulgę. Generalnie przywykłem już do upałów i znoszę je nadzwyczaj dobrze. Właśnie słońca obawiałem się przed wyprawą najbardziej, gdyż z natury lubię zimno, a umiarkowana klimatycznie Skandynawia to mój żywioł. Po 18 km podjazdu docieram do jedynego na trasie kranika z wodą. Niestety namalowano nad nim znak, że woda nie nadaje się do picia. Szkoda, gdyż moje zapasy szybko się kurczą. Trochę dalej na jednym ze wzgórz ustawiono ogromnego czarnego byka ze stali, górującego ponad drzewami. To symbol Hiszpanii, który można zobaczyć jeszcze w kilku innych miejscach tego kraju. Co jakiś czas przejeżdżam obok rozstawionych przy drodze stolików, gdzie miejscowi sprzedają miód, ponoć wyśmienity. Mając na liczniku 30 km mijam tabliczkę z napisem "Sierra Nevada - Altitud 1750". Wydawało mi się, że jadę całą wieczność, a to dopiero połowa z wysokości, na jaką mam dotrzeć. Rozgrzana droga, nad którą faluje gorące powietrze, zgrabnie wije się po zboczach. Pnę się coraz wyżej, widoki stają się coraz rozleglejsze, krajobraz odmienny niż w Alpach czy Pirenejach. Spalone słońcem, suche góry mienią się wszystkimi odcieniami brązu. Przejeżdżając obok wymarłego obecnie centrum narciarskiego Solynive dziwi mnie widok wybudowanego na skarpie, prawie wymiarowego trawiastego boiska piłkarskiego otoczonego bieżnią. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest ono tu trochę nie na miejscu. Coraz bardziej dokucza mi pragnienie, coraz trudniej oddycha się przez wyschnięte gardło. Przekraczam wysokość 2500 m n.p.m. i docieram do jedynej tu czynnej budki z napojami, gdzie bez wahania funduję sobie dwie zmrożone puszki piwa, pomimo ich wysokiej ceny. Co za ulga. Kilkaset metrów dalej, przy ciekawym białym budynku z zieloną kopułą robię sobie półgodzinną przerwę na posiłek. Brakuje mi już sił, czas "napalić w piecu". Gdy tak odpoczywam z góry zjeżdżają dwa ... polonezy z Polski. Jeden - zielony truck, drugi - czerwony z tablicą "jazda testowa". Tak mnie to zaskakuje, że nawet nie próbuję ich zatrzymać, a szkoda. Ruszam dalej. Po niedługim czasie docieram do parkingu. Dalsza droga przegrodzona jest szlabanem, choć jeszcze niedawno można było samochodem wyjechać na samą górę. Uprzejmy jegomość prowadzący kram z pamiątkami informuje mnie, że do szczytu mam jeszcze 10 km podjazdu. Zaraz za szlabanem mijam tabliczkę - "Altitud 2750". Droga robi się węższa, stan asfaltowej nawierzchni pogarsza się nieco. Serpentyny wyprowadzają mnie coraz wyżej, wspinam się po nich niczym po drabinie. Wokół pełno wyciągów narciarskich, dziwnie wyglądających o tej porze roku wśród rozżarzonych skał i czerwonych piasków. Jest to w końcu słynny zimowy kurort. Upał wyraźnie zelżał, dużo łatwiej się teraz jedzie. Docieram do małej przełęczy. Jadąc prosto można pylistą szutrową drogą zjechać rowerem przez Park Narodowy Sierra Nevada aż do morza, na słynne wybrzeże Costa del Sol. Ja mam jeszcze 2 km wspinaczki, niemal na sam szczyt Pico del Veleta (3470 m n.p.m.). Wszelka roślinność już dawno zniknęła, z kompletnie nagich, silnie zerodowanych zboczy obsypują się małe kamyki. Pokonuję ostatni ostry zakręt, jeszcze kilkadziesiąt metrów i jestem u celu. Asfaltowa droga kończy się 10 - 15 metrów poniżej zwieńczonego betonowym słupkiem i jakąś małą budowlą szczytu Pico del Veleta, na który można stąd bez trudu wyjść w minutę. Na liczniku mam 53,5 km, na zegarku jest 18.30. Osiągnąłem swój cel, pokonałem na rowerze najwyższe przełęcze Europy. Poczułem ulgę, satysfakcja i wewnętrzna radość są ogromne. Na górze przeżywam też lekki zawód. Nie ma tu żadnych oznaczeń, tablic z podaną wysokością, czy choćby z nazwą szczytu. Trudno mi uwierzyć, że najwyższy punkt najwyższej drogi Europy nie jest oznaczony. Szkoda, gdyż bardzo liczyłem na pamiątkowe zdjęcie. Również pogoda mnie nie rozpieszcza. Niebo jest zachmurzone i co chwilę przechodzi mgła przesłaniając widoki. Spotkana tu hiszpańska turystka twierdzi, że w przejrzysty dzień widać stąd Afrykę. Zdarza się to jednak rzadko, i raczej nie o tej porze roku. Po godzinie, z uczuciem, że niestety znowu coś trzeba ruszam w dół. Słońce będące wysoko na niebie znów mnie zadziwia, spadając dosłownie w ciągu kilku minut za horyzont. Wykorzystując resztki światła, po 23 km zjazdu na wysokość ok. 1800 m n.p.m., docieram do wcześniej upatrzonego miejsca, gdzie rozbijam namiot. To już ostatni biwak podczas wyprawy i bardzo mi smutno z tego powodu. Długo nie mogę zasnąć rozmyślając o przeżyciach ostatniego miesiąca. Czy wszystko co dobre musi się zawsze kończyć tak szybko?

Zjeżdżając rano do Granady spotykam przy kraniku rowerzystę jadącego pod górę, który mówi bym nie przejmował się znakiem ostrzegającym, że woda nie nadaje się do picia. Wszyscy kolarze zdobywający Sierra Nevada "od zawsze" korzystają z tego ujęcia i jeszcze żadnemu to nie zaszkodziło. Twierdzi również, że mam szczęście, gdyż 4 dni wcześniej było tu bardzo gorąco, a obecnie panuje chwilowe ochłodzenie. Żartowniś. Tabliczka z napisem "mirador" wskazuje mi miejsce, skąd rozciąga się ładny widok na sztuczny zbiornik Embarse de Canalas o błękitnych wodach. Docieram na sam dół. Pociąg do Madrytu odjeżdża dopiero o 22.00, mam więc dużo czasu by obejrzeć słynną Alhambrę - mauretańską "perłę z 1001 nocy". Jest ona połączeniem pałacu, twierdzy i pięknych orientalnych ogrodów. Gdy zbliżam się do niej towarzyszą mi rosnące przy drodze dorodne opuncje. Aby zwiedzić najpiękniejszą część kompleksu tj. twierdzę Alcazaba, zespół pałaców sułtańskich i letnią rezydencję Generalife, trzeba wykupić bilet (750 peset). Do tej części Alhambry nie wolno wprowadzać psów i wnosić bagażu, który trzeba zostawić w przechowalni. Strażnicy przy bramie pilnują, by nikt nie wchodził z lodami, napojami i jedzeniem. Jest również zakaz wprowadzania rowerów, nie pomyślano jednak o zorganizowaniu miejsca, gdzie można by je zostawić. To już drugi raz w czasie wyprawy zmuszony jestem zrezygnować z wielkiej atrakcji, gdyż nie mam co począć z bicyklem. Jestem niepocieszony. Pozostaje mi dokładne zwiedzenie innych, dostępnych dla mnie części kompleksu. Wszędzie pełno turystów obwieszonych aparatami i kamerami, okupujących sklepiki z pamiątkami. Z murów twierdzy rozpościera się piękny widok na leżące u stóp miasto. Spędzam tu kilka godzin. Po południu "włóczę" się jeszcze po wąskich uliczkach centrum Granady i w końcu jadę na dworzec. Przed odjazdem znów mam małe "starcie" z kierownikiem pociągu. Gdy rozkładam i pakuję rower podchodzi do mnie i mówi, że nie ma szans bym pojechał "jego" pociągiem. Ja mu na to odpowiadam, że pojadę. I tak kilka razy - on swoje, a ja swoje. Gdy mu pokazuję bilet mówi, że rower jest za duży i muszę go całkiem rozebrać. Chyba go "pogięło". Facet odpuścił sobie dopiero gdy mu powiedziałem, że mam na następny dzień autobus z Madrytu do Polski. Coś pomruczał pod nosem, powiedział, że nie pojadę i sobie poszedł. I tyle go widziałem.

5 września odjeżdżam do Polski. Mam szczęście, gdyż trafiam na autobus hiszpański (jeździ na zmianę z polskim). Pozwala mi to zaoszczędzić trochę pieniędzy na opłacie za przewóz roweru. Ania - bardzo miła dziewczyna obsługująca biuro turystyczne w Madrycie, jako pierwszemu wydaje mi naklejki na bagaż i prosi kierowcę by zapakował mój rower na początku. Bez problemu i konieczności "dania w łapę" rower ląduje w bagażniku. Po dotychczasowych "przejściach" z polskimi kierowcami (wyjątek stanowi linia Chrobot Reisen) aż trudno jest mi w to uwierzyć. Ruszamy po szesnastej. 46 godzin później jestem już w domu, w moim ukochanym Przemyślu.

Myślę, że wyprawą tą udowodniłem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Podróżując rowerem, mając opłacony przejazd, 30 dolarów w kieszeni i trochę jedzenia w sakwach, da się zobaczyć niezły kawałek pięknej Europy. Po prostu wystarczy bardzo chcieć, a "do odważnych świat należy". Najtrudniej jest zrobić pierwszy krok.

Ledwo zrealizowałem jedno ze swoich marzeń, a tu "pod czachą" rodzi się kolejna myśl: "Może by tak w końcu wyruszyć na podbój Nowej Zelandii, rowerem do kraju Kiwi?". Skąd się u mnie biorą takie "chore" pomysły?!